środa, 16 marca 2011

Brak talentów i wiejska półka

Uwielbiam blogi wnętrzarskie. Mam kilka ulubionych i stale je odwiedzam, wystukuję na klawiaturze adres i cieszę się jak dziecko jeśli zobaczę, że któraś z "moich" blogerek zamieściła nowy post. Najbardziej lubię jak dziewczyny pokazują stare-nowe meble, tzn. kupują jakiś sfatygowany klamot i dają mu drugie życie.
Kocham starocie i gromadzę je od kilku lat na tyle na ile pozwalają mi finanse i metraż mieszkania. Wyjątkową sympatią darzę wszelkie przedmioty kuchenne i chyba kuchnia właśnie jest najbardziej "starodawna"  ze wszystkich moich wnętrz.
Był czas kiedy marzyłam o wiejskiej kuchennej półce. Codziennie szpiegowałam na allegro czy ktoś sprzedaje mój obiekt pożądania i owszem trafiłam na kilka interesujących pozycji ale albo cena była zbyt wygórowana albo wymiary półki mi nie pasowały. W końcu, po kilku miesiącach, znalazłam idealną półkę, której stan także był w miarę ok i nie wymagał wielkich nakładów pracy. Hm, był tylko jeden klops, cena! Do końca aukcji pozostało sporo dni a cena już była wysoka. Mimo to postanowiłam zawalczyć, pomyślałam, że trudno, raz się żyje! Po kilka razy dziennie wchodziłam na stronę z aukcją i w wielkich emocjach obserwowałam jak cena półki rośnie z dnia na dzień. W pewnym momencie osiągnęła już taki pułap, że jak bym ją kupiła to pewnie potem trochę bym żałowała, na szczęście M. wybił mi ten zakup z głowy i powiedział, że sam zrobi mi taką półkę i wyjdzie 1/3 tej ceny. No i zrobił, trochę to trwało, bo jest człowiekiem zajętym, ale ostatecznie półka zawisła na kuchennej ścianie.
Konkluzja jest taka, że ja talentu nie mam za grosz, nie ma dziedziny, w której miałabym jakieś osiągnięcia, dlatego z szczerze podziwiam osoby, które coś robią i im wychodzi, obojętne czy to jest szycie czy odnawianie mebli, czy jeszcze co innego, chylę czoła i jestem pod wrażeniem i oczywiście zazdroszczę...
Bóg talentu mi poskąpił ale na osłodę dał mi faceta, który potrafi WSZYSTKO, no może oprócz szycia, szydełkowania, haftowania etc. Szkoda tylko, że nie mogę go dowolnie eksploatować :) bo ja mam pomysłów sto, tylko M. po pracy zmęczony jest a poza tym ma jeszcze inne zajęcia.
I żeby nie być gołosłowną proszę, oto półka:

niedziela, 6 marca 2011

Chorobowo

Mam za sobą ciężkie dni. Hanna rozchorowała się, ni z gruszki, ni z pietruszki. W dodatku w weekend, kiedy wywieźliśmy ją do dziadków i zaplanowaliśmy romantyczny czas we dwoje. Oczywiście to, że z naszych planów nic nie wyszło nie miało znaczenia, szkoda tylko było nam córci, która dostała wysokiej temperatury i dziadków, którzy czuli się winni choroby i bezradni wobec zaistniałej sytuacji.
W sobotę wieczorem przywieźliśmy Hankę do domu i przez całą noc walczyliśmy z nieustępującą gorączką.
W niedzielę od rana rozpoczęłam poszukiwania pediatry i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że, wcale nie jest łatwo znaleźć lekarza, który za kasę przyjechałby do chorego dziecka w weekend. Na szczęście znalazła się jedna Pani doktor, która zgodziła się nam pomóc, nie bez oporów, bo właśnie wróciła z urlopu, jednak oceniła, że sytuacja jest na tyle niefajna, że trzeba zbadać dziecko. Przyjechała, zbadała i zasugerowała, że Hanka ma tzw. "trzydniówkę". Nigdy nie słyszałam o takiej chorobie jednak w poniedziałek okazało się, że diagnoza była jak najbardziej trafna, Hanka przestała gorączkować natomiast obsypało ją plamami od stóp do głów i taki stan utrzymywał się przez trzy doby po czym wysypka zanikła równie niespodziewanie jak się pojawiła.
Choroba niby niegroźna jednak to co działo się z moim dzieckiem przez te wszystkie dni to była jakaś masakra. Wiadomo, że najgorszy był okres kiedy gorączkowała, temperatura sięgająca 40 stopni przyprawia każdego rodzica o palpitację serca. Później też nie było łatwo, Hanna była rozdrażniona i na maksa nieznośna, na dodatek przestała jeść i apetytu nie odzyskała do dziś. Były chwile kiedy myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok albo zwariuję sobie radośnie, jednak jak każda matka, zostałam wyposażona przez naturę w morze cierpliwości i ocean umiejętności dostosowywania się do sytuacji. Jakoś to wszystko przetrwałam i śmiem twierdzić, że każda mama w sobie coś z komandosa :)

czwartek, 17 lutego 2011

Po przerwie

Jestem znowu. Powrót na łono wirtualnego pamiętnika zajął mi, jak widać, sporo czasu. No cóż, od kiedy jest na świecie mała Hania gonię w piętkę i mam problem z wygospodarowaniem czasu dla siebie. Tym bardziej chylę czoła przed niektórymi matkami, są takie co mają po dwie pociechy i więcej i jakoś się ogarniają. Jak one to robią, że oprócz zwykłych domowych czynności mają jeszcze czas na gotowanie, szycie, odnawianie mebli oraz inne cuda, które nie mieszczą mi się w głowie? Pojęcia nie mam! Mam kilka ulubionych blogów, na które lubię zaglądać, większość z nich piszą kobiety, które mają małe dzieci i co one tam pokazują, jakie rzeczy wyczyniają to po prostu masakra jakaś i tak sobie czasem myślę czy to ze mną jest coś nie tak, czy te dziewczyny są jakimiś cyborgami, a może mają takie dzieci co śpią przez pół dnia? Sama już nie wiem.
Tak czy inaczej postanowiłam, że będę częściej dokumentować swoją rzeczywistość.
Córcia moja ukochana skończyła już roczek. Taka już duża z niej panna i tyle już potrafi i rozumie, że nie mogę się nadziwić jak bardzo rozwija się taki mały człowiek. Jeszcze 365 dni temu była prawie ślepym, bezbronnym noworodkiem, a teraz są już pierwsze żarciki i kombinacje jak tu ukryć przed mamunią swoją ukochaną np. obierkę z ziemniaka i szybko wpakować ją do buzi żeby rzeczona mamunia nie wiedziała o co się rozchodzi. Tak, tak, takie są już sztuczki i występki. A moje matczyne serce rośnie i pęcznieje z dumy, że taką mam rezolutną córcię i że w ogóle jestem mamą.
Generalnie, przez te kilka miesięcy nie działo się zbyt wiele, moja uwaga, w większości, całkowicie skupiała się na Hani. Przez ostatnie pół roku moje życie nabrało tempa bo dziecko zaczęło raczkować, chorować, wyrżnęły się kolejne zęby, potem Hanna zaczęła chodzić, w kalendarzu pojawiły się kolejne terminy szczepień, w diecie nowe potrawy i tak nie wiadomo kiedy weszliśmy w 2011 rok.
W tzw. międzyczasie przestałam karmić piersią i odcięłam trochę dziecko od pępowiny, czyt. co raz częściej powierzałam je dziadkom. Na skutek powyższych działań zaliczyłam kilka domowych imprez, jeden wypad do klubu szantowego oraz dwa seanse w kinie. Myślę, że jest nieźle i powoli wracam do normalnego życia.
I to chyba tyle jak na pierwszy post po tak długiej przerwie.